Myślę, że nie tylko ja często spotykam się z pytaniem o to, czy w Olsztynie i regionie wystarcza miejsc dla twórców? Czy do domu kultury - miejskiego, osiedlowego, gminnego - lub czy nawet do Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych lub jeszcze innego dużego ośrodka tego typu - może przyjść grupa parająca się jakąś dziedziną sztuki i prosić o miejsce dla swoich działań, prób itp? Co usłyszy w odpowiedzi taki zespół, taki amator, taki pasjonat, artysta, działacz? Jak znajdują się twórcy w Olsztynie i okolicy - czy jest ich dużo i czy mają bazę do działania? I czy to prawda, jak zdarza się poznać z wygłaszanych opinii (oficjalnie lub nie, ale także w Olsztynie), że domy kultury w obecnej formie to przeżytek?Powyższe pytania postawiłam Panu Marcinowi Kapłonowi, zastępcy dyrektora CEiIK w Olsztynie (instytucja samorządowa) przy okazji rozmów o konwersatorium, organizowanym właśnie przez CEiIK w cyklu debat na takie tematy jak: innowacje, kultura, kapitał społeczny. CEiIK jest też wydawcą książki „Dom kultury w XXI wieku - wizje, niepokoje, rozwiązania”, co jest bardzo istotne w omawianym temacie. W książce sporo krytyki, a w recenzji pada jasne stwierdzenie, że „domy kultury są w tarapatach”.
A zatem na pytanie główne „Co z tą kulturą?”, Marcin Kapłon odpowiada bez ogródek następująco:
- Swoim pytaniem dotyka Pani wyjątkowo ważnej, choć w dyskusji publicznej pomijanej znaczącym milczeniem kwestii: jaką rolę ma pełnić dom kultury w społeczeństwie obywatelskim. Środowiska animatorów kultury starają się ten temat podnosić coraz częściej (przykładem choćby nasze konwersatoria i wspomniana w rozmowie publikacja CEiIK-u). Rozmowa ta w oczywisty sposób jest jednak niepełna, bo nie uczestniczą w niej W SPOSÓB SZCZERY ci przedstawiciele władz, którzy summa summarum decydują (poprzez przyznanie budżetu i decyzje personalne) o ostatecznym profilu danej instytucji - a więc samorządowcy.
Spór nie dotyczy bowiem sali prób, której najczęściej dla artystów w domu kultury brakuje, choć nie zawsze (np. w CEiIK-u wynajmują za symboliczne pieniądze pomieszczenia cztery zespoły muzyczne, działa grupa plastyczna, DKF, teatr amatorski itp.). Dziś spór dotyczy tego, na ile domy kultury mają stać się wyłącznie agencją impresaryjną, zespołem producenckim, realizującym zadania z zakresu PR na zlecenie samorządu, robiącym igrzyska dla ludu w roku wyborczym i nie tylko, rozliczanym z ILOŚCI widzów, a nie jakości programu. Myślenie, w którym kryterium masowości odbiorcy bierze prymat nad jakością produktu, jest myśleniem strasznym, krótkowzrocznym i po prostu cynicznym.
Jeśli rzeczywiście mamy przyjąć, jak chcą niektórzy, że za publiczne pieniądze publiczny dom (kultury) ma realizować wizje polityków, którym zależy WYŁĄCZNIE na masowym odbiorcy (w ostateczności na nielicznym, ale koniecznie jednorodnym, zorganizowanym środowisku), to w ofercie domu kultury pozostanie miejsce (i kasa) wyłącznie na festyny, koncerty gwiazdek pop-kultury, przesadnie lekkie spektakle i odmóżdżające parady słoni. Dom kultury staje się zatem w tym porządku myślenia narzędziem w dziedzinie samorządowego public relations, zbrojnym ramieniem speców od manipulacji środowiskami i grupami społecznymi i woreczkiem z kasą przeznaczoną na promocję (samorządu lub samorządowca).
System, wywoływany przez ciśnienie tworzone przez taki samorząd, wspierany jest mechanizmami ekonomicznymi. Chronicznie niedoinwestowane domy kultury, zarzucane zadaniami z obszaru okołowyborczego (kampania przecież trwa całą kadencję!), muszą szukać zewnętrznych źródeł finansowania dla tych propozycji. A sponsorzy, często kokieteryjnie zerkający w stronę samorządu, dają pieniądze na imprezy gromadzące dużo widzów/odbiorców reklamy/wyborców. I tak kółeczko powoli się zamyka, zostawiając z roku na rok coraz mniejszy otwór, przez który do worka z kasą dopchać się próbują twórca - amator, grupa muzyczna, kółko teatralne czy wreszcie - jak w przypadku wojewódzkich domów kultury - inicjatywy nastawione na budowanie kapitału społecznego, promujące uczestnictwo w kulturze, animujące zdarzenia o charakterze lokalnym, nieznaczące wyborczo, ale ciążące konsekwencjami w procesie przemiany świadomościowej całych środowisk.
Dla twórcy, o którym Pani pisze, dla tych inicjatyw, w opisywanym domu kultury jest bardzo mało miejsca. Najczęściej spotkać tam można jedynie twórcę nadwornego, koncesjonowanego, artystę, którego na sztandarze pokazuje się niedowiarkom, wątpiącym co pewien czas w społeczny i kulturalny charakter tej instytucji. I tak to się toczy.
Istnieją oczywiście i inne domy kultury, mniej zależne od samorządów, nastawione na pracę środowiskową, na stwarzanie warunków do realizacji własnych pasji i aspiracji. Spotkać takie instytucje można czasem w głębokim terenie, tam gdzie i tak nie ma kasy na koncerty Dody, a wójt zabiega o wyborców budując wodociąg, a nie scenę na festyn.
Spyta Pani, czy jednak taki dom kultury jest równo otwarty dla każdego? A kto widział małe środowisko bez wzajemnych animozji, bez powiązań, bez uprzedzeń...? Nie ma ideału, Pani Elżbieto. Wszyscy animatorzy kultury borykają się z przeszkodami zewnętrznymi, ale i z własną niewiedzą, z własnymi ograniczeniami, ze strachem o pracę. Ale to już inny temat.
CEiIK nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych domów kultury. Cokolwiek miałoby to znaczyć w powyższym kontekście....
Powyżej cytowana wypowiedź prowokuje mnie do tego, by pytanie „Co z tą kulturą?” zadać innym osobom, pracującym na rzecz kultury. Postaram się to zrobić, bo chyba warto szukać odpowiedzi chociażby z myślą o tych grupach czy jednostkach, którym już nie starcza garażu, by coś tworzyć, a malowanie sprayem po murze przestało być zajęciem fajnym. Albo też warto zapytać o to wszystko z obywatelskiej ciekawości - bo chodzi o publiczne pieniądze, których starcza lub nie starcza na kulturę z jakiegoś powodu.
Zainteresowanych tematem proszę o kontakt przez adres redakcji jako członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz Fundacji Środowisk Twórczych.