red. | 2010-01-12 21:33
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Olsztynie wydała kolejny numer czasopisma kulturalno-literackiego „VariArt”. W oznaczonym numerem 4/2009 periodyku, jak zwykle znajdziemy informacje o lokalnej kulturze przez duże „K”. Rozmowy z artystami, noty historyczne, próbki twórczości literackiej i poetyckiej, relacje z wydarzeń kulturalnych, recenzje, to walory czasopisma przede wszystkim dla ludzi chcących wiedzieć, co w lokalnej kulturze było, jest i będzie najważniejsze.Dziś, za zgodą wydawcy „VariArt”, publikujemy zamieszczone w „VariArt” opowiadanie „Jak kupowałem pomidory” Joanny Wilengowskiej, wierząc, że skutkiem lektury będzie chęć poznania całego wydawnictwa, a przez to skierowanie kroków do Starego Ratusza WBP, gdzie „VariArt” jest udostępniany (nieodpłatnie).
******
Jak kupowałem pomidory Pomidor! Jego uśmiechnięta gęba, jego soczyste bebechy, jego tajemnicza mafijna przeszłość! I ta okrągła pewność siebie...
Pomidor zawsze napawał mnie optymizmem. Oczywiście ten prawdziwy, ten tuczony słońcem, a nie jego fabryczni bracia ze szklarniowego chowu, te biedne stworzenia duszone żywcem w folii, które nie znają rozkoszy zapylania przez owady, które nie mają smaku i własnej woni.
Pewnego przedpołudnia poczułem smak na pomidora. Bo nie ma jak pomidor w początkach lata, nie ma jak całe pomidorowe lato - czerwone i soczyste, gęste i namiętne, smakowite i nieco wulgarne...
Wybrałem się zatem na zakupy. Stanąłem przed ulicznym straganem warzywnym i stanąłem jednocześnie przed wyborem. Bo nie było jednego rodzaju pomidorów. Były trzy. Tego się nie spodziewałem. To mnie zaskoczyło. To mnie zatrzymało.
Nr 1 - pomidory duże po 3.80.
Nr 2 - pomidory małe po 3.80.
Nr 3 - pomidory średnie po 4.00.
Idiotyczna sytuacja. Potrójna kombinacja. Konsumpcyjna pułapka. I ja oczywiście jak ten osiołek, któremu w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano.... A tu jeszcze żłoby trzy, pardon, skrzynki trzy, a w nich trzy odcienie czerwieni. Trzy rodzaje kul - które wygrają?
Duże były za duże. Małe - za małe. Średnie - idealne, ale najdroższe. A przecież nie mogłem dać się oskubać! Nie jestem w końcu idiotą. Ale z drugiej strony - czy nie warto zapłacić więcej za ideał? Czy ideał nie jest wart każdych pieniędzy? Czy dążenie do ideału nie jest szlachetne? Ale z trzeciej strony - przecież to tylko pomidory! Czy je zjem w śmietanie, z ziemniakami, czy zrobię sos do makaronu - jakie znaczenie ma ich kształt? Żadnego! Ale z czwartej strony - czyż dla pięknego kształtu, najbardziej właściwego - nie zabijano? Czyż Helena Trojańska stałaby się powodem wojny, gdyby miała kształt krzesła? Albo gdyby była zmiennokształtna i przelewała się przez palce jak sos?
Pogrążyłem się w rozmyślaniach i nie wiem, jak nawet, ocknąłem nagle z dwoma średnimi pomidorami w dłoniach. Oba lekko zmiażdżone, zapewne przez ciśnienie myśli i ciężar gatunkowy rozważań. Jęknąłem cicho, zamruczałem coś pod nosem do Heleny (w końcu to przez nią!), a tu już widzę, że zza straganu wybiega do mnie sprzedawca, i to wybiega z mordą, a mordę - trzeba przyznać - miał nie pomidorową, a buraczaną.
- Panie, coś pan! - drze się do mnie - zapłać pan teraz!
Zacząłem niemrawo poszukiwać pieniędzy, ale trudno było, z pomidorami w dłoniach... No i wypadły, potoczyły się, a potem wypadły też drobniaki, i zbierałem z chodnika, i to, i to, niezdarnie, jak to ja.
- Panie, zapłać pan! Kolejka stoi! - krzyczał ktoś za mną.
Skąd taka nerwowość w ludziach? - pomyślałem. I tak jakoś, przez przekorę, wolniutko zbierałem grosiki, przekładając z ręki do ręki coraz bardziej rozpaćkane pomidory. Wolniutko, zbyt wolniutko...
- Panie, do jasnej cholery, żonę mam namydloną w wannie, ogórka muszę kupić na maseczkę, zanim wyjdzie!
- Pospiesz się pan, całego dnia nie mamy!
- Co się pan grzebiesz, ja do roboty muszę lecieć, piętnastka mi ucieknie!
- Proszę pana, ja pieska na dwór muszę zaraz wyprowadzić...
No nie wiem, co we mnie wstąpiło... Nie odwracałem się, ale czułem na plecach spojrzenia kolejkowe, a im bardziej czułem, tym wolniej się ruszałem, jak robot z wyładowanymi bateriami...
- Panie, jak mi się żona zaraz wścieknie! Namydlona! Oj, panie!
- A mój szef to się niby nie wścieknie? Na budowie robię stolarkę okienną, a mój szef, oj, to się wścieka, oj, nie życzę nikomu!
- A mój Pikuś, jak za długo w domu siedzi, to bardzo nerwowy, bardzo... Ostatnio parkiet zjadł, i wieszak, i kapcie, te od wnuczki, na Dzień Babci, z kotkiem... O matko święta, jak sobie pomyślę! Co on tam teraz...
- No niech ktoś coś zrobi! Przecież on tak specjalnie się guzdrze!
No fakt, specjalnie się guzdrałem. Sprzedawca nic nie mówił, tylko patrzył, ale patrzył tak, że buraczał w oczach coraz bardziej. Jaki był ciężar jego oczekiwań! Jaki ogromny ciężar oczekiwań ich wszystkich! Jakie ciśnienie! Aż mi się dwadzieścia groszy rozkruszyło w palcach i znowu musiałem szukać po kieszeniach.
Pomidory wyciekły całkiem, a ujadanie ludzkie wzbierało. A każdy z ujadających miał w zanadrzu historię kogoś, kto się wścieknie, jakby za każdym kolejkowiczem stał jeszcze jeden, i jeszcze jeden! Kolejka wścieklizny międzyludzkiej stawała się coraz dłuższa. Skowyt coraz głośniejszy. A każdy ze skowyczących miał za plecami swoją namydloną żonę, szefa od stolarki, Pikusia, dzidzię, dziadzię, męża, kadrową... I dalejże, do opowieści! A każdy z opowiadających miał swoją historię, historię ciężką od oczekiwań, historię pełną żalu, troski i wyrzeczeń, ale przede wszystkim - historię, nad którą wisiała groźba nagłego wybuchu, nuklearnej eksplozji wściekłości. I tak aż do siódmego pokolenia wstecz, aż do Adama i Ewy, a nawet wcześniej - aż do czasów, kiedy jeden atom wściekał się na drugi, wściekał strasznie i zderzał się z nim, dowalał mu z bańki! Taaak! Zatem taki był początek wszystkiego! Wielka wścieklizna napędza ten świat! A tyle razy sam siebie zapytywałem w środku bezsennej nocy - co sprawia, że świat się kręci? Że życiu chce się żyć? Czyż nie łatwiej, milej i przyjemniej byłoby spoczywać w martwym bezruchu? A ta cała krzątanina planet wokół gwiazd, to szwendanie się komet, te atomowe ruchy Browna, to wiercenie się komórek - ależ to z wściekłości, ze świętego wkurzenia, z bezpodstawnego, ognistego gniewu! A zatem dlatego bogowie dawnych mitologii mieli gniewne oblicza, stąd zatem ich wybuchy złości i potopy, równanie z ziemią całych miast i państw, ciskanie piorunami! To się stąd bierze, z tej wściekłości, że już normalnie nie można, że już nie wytrzymam, trzymajcie mnie, bo jak zaraz...!
Zawiesiłem się jak komputer w powyższych egzegezach, ale szybko powróciłem do świata realnego, kiedy dostałem pomidorem w kark. A potem drugim. I trzecim. Odwróciłem się, zdziwiony bardziej niż wściekły, i ujrzałem tłumek o wściekłych oczach, wyszczerzonych zębach. Warczeli. I rzucali. We mnie...
Uciekałem, jak najszybciej mogłem. Ale Pikuś był szybszy i dopadł mojej łydki. Przewróciłem się. A potem przybiegli inni - budowlaniec od stolarki i jego szef, mąż z namydloną żoną, pani Pikusiowa, sprzedawca... I wielu jeszcze.... Rzucali i rzucali...
Aż straciłem przytomność.
Ukamieniowany pomidorami...
Joanna Wilengowska