Zabytkowe dworce padają jak domy z piasku. Przypominam sobie dramatyczne wypowiedzi Krzysztofa Worobca ze Stowarzyszenia Sadyba, którymi otwierał apel o ratunek dla Budwit w gminie Małdyty: - Na Warmii i Mazurach koniec XIX wieku był okresem rozkwitu kolei żelaznej, a koniec XX wieku przyniósł jego stagnację. Opustoszały stacje, straszą nieczynne wieże wodne, z peronów znikają ostatnie pompy wodne, które napełniały niegdyś opasłe brzuchy lokomotyw.
Tak, panie Krzysztofie, pozbawione opieki i gospodarza dworce wraz z otoczeniem niszczą deszcze, rozkradają złomiarze, znikają cegła za cegłą, miejsca dewastowane są bezsensownie i bezpowrotnie. Tracimy cenne zabytki techniki, pamiątki świetności tamtego okresu i świadectwo rozwoju regionu, który nastąpił dzięki kolei.
Po raz kolejny wybrałam się w ten świat. Wiem już nawet, że nie wszystkim podoba się jakaś tam córka kolejarza, zaglądająca w okna nieczynnych budowli. Niektórym wydaje się to cudaczne i niepotrzebne. Mówiono mi nawet „Przecież to i tak padnie, po co się rozczulać?”. Po co...
Ta część dworca, którą zamieszkują ludzie - dzięki nim właśnie żyje, bo ściany się nie walą, woda na głowę nie leci, toalety zrobione, kaloryfery ciepłe. Podobnie w tych salach, gdzie dało się urządzić sklep czy magazyn. Nikt jednak nie jest w stanie zadbać o całość, gwarantującą utrzymanie obiektu w należytym stanie na dłużej. Świadectwo niemocy wystawiają zewnętrzne tynki - są jak strupy na chorej skórze i trawa, która podchodzi pod mury jak do gardła. Krzaki wrastające w tory i szczeliny między płytkami peronów pełnią rolę kostiumu żebraka, w który odziano te niegdyś ważne miejsca. Podobne, bardziej czy mniej egzaltowane, skojarzenia pojawiają się samoistnie, gdy tylko przestajemy być obojętni.
W Sątopach od strony torów piękny dworzec jawi się dzisiaj jak porzucony pałac. Na obrazku: dwie wieże wśród wysokich drzew i chmura rozkrzyczanych ptaków krążąca nad dachami. Widok jak z filmu, w którym coś starszy. I jeszcze to szczególne drzewo na rogu. To samo widziałam na starych pocztówkach i pożółkłych fotografiach - może jest ono od początku, gdy zawitała kolej?
Otwieram drzwi do „wieży”, w której jedno z mieszkań zajmowała moja rodzina - ojciec kolejarz, mama i my, dzieciaki, wychowane przy stukocie pociągów. Schody jak niegdyś - drewniane i wypucowane niby podłoga na święta. Ileż razy zjeżdżało się z poręczy! A potem wejście do holu kasowego - to niegdyś bawialnia kolejarskich dzieci. Podłogi pokrywa piękna terakota. Tylko buty podróżnych nieco wytarły ścieżkę najczęściej stawianych tam kroków. Stolik przy kasie i te same napisy wyryte scyzorykiem niecierpliwego wojaka. Bo to tutaj żołnierze jadący na przepustkę w oczekiwaniu „na przesiadkę” wycinali swoje inicjały lub serca z imieniem osoby, do której tęsknią. Talerz przy kasie kręci się jak niegdyś. Kasjerki i bufetowe dla kolejarskich dzieci były ciociami, panowie z kolei - to oczywiście wujkowie, wśród których „nad wujkiem” był dyżurny ruchu - mistrz ceremonii przyjmowania i odprawiania pociągów. Konduktor, to ktoś, kto zawsze macha ręką stojąc na schodku wagonu. A my, dzieciaki, zawsze na peronie, zawsze ostatni, którzy patrzą za znikającym pociągiem.
Drzwi wahadłowe w holu dworca popiskują jak niegdyś i nadal trzymają się nieźle. Tylko, że wtedy czepialiśmy się uchwytów, by jeździć nimi jak na dziwacznej huśtawce. Metr jazdy i już wielka zabawa.
Podróżni w poczekalni to największe okno na świat, taki tamtejszy internet. Klik i już wiemy więcej. Nie baliśmy się podejść z pytaniem „Dzień dobry, a skąd pan jest, a jak tam jest, a gdzie pan jedzie, a co będzie tam pan robił, a dlaczego?” itd., itd.
Kolejarskie dzieci - o tym można napisać książkę. We wnękach z kwiatami - bo dworzec był nimi oklejony jak kotylionami - urządzaliśmy teatr, ale też budowaliśmy ołtarze, by naśladować procesje ze starej wsi, oddalonej od dworca niemalże dwa kilometry. Zabawy w chowanego - o! Tu można było schować się na dzień cały. Największą atrakcją były wejścia do dyżurki, na nastawnię, przejazdy drezyną z toromistrzem. Codziennym rytuałem zaś była jazda na przetoki - pociąg wiózł nas, hen, w pole na rozjazdy, potem słał sygnały „do panów z białej nastawni” i wracał. No i kwiaty! Najbardziej dorodne łubiny kwitły na nasypach kolejowych. Dlatego taka chociażby podróż z Sątop do Reszla stawała się jazdą parkiem pełnym kolorów. Bajka po prostu. Dziś jest tu pusty wąwóz, z którego wybrano nawet kamienie po wydartych torach. I dziś nawet nie może być ścieżką dla rowerzystów. Jak nie żałować takich miejsc!
Kolejarskie dzieci - o tym można napisać książkę. Ale takie wspomnienia nie rewitalizują dworców, nie dają szansy na nowe funkcje. Dworce to architektoniczne sieroty.
Dworzec w Sątopach-Samulewie ma dość typową architekturę dla takich obiektów, ale i tak jest jednym z reprezentacyjnych, dużych, wyniosłych wręcz budowli w okolicy. Natomiast dworzec w Budwitach, który odwiedziłam zainspirowana apelem Krzysztofa Worobca to z kolei perła. Nie ma takiego drugiego w całym województwie! Znałam go tylko ze zdjęć, teraz tam pojechałam w towarzystwie wójta gminy Małdyty Antoniego Smolaka i radiowego dziennikarza Mariusza Bojarowicza, który robił reportaż do kolejnej audycji z cyklu „Niedziela odkrywców”. Budwity należą do gminy Małdyty, więc spojrzenie na wypatroszoną wieżę ciśnień w Małdytach stało się również koniecznością. Potem zobaczyłam sławne Budwity i nie jestem w stanie zrozumieć tego, co tam się stało.
Stoi sobie w polu pałacyk z drewna. Był kiedyś dworcem powitalnym dla cesarza Wilhelma II, zapalonego, żeby nie rzec zwariowanego, myśliwego, zaprzyjaźnionego z rodziną zu Dohna. Obiekt pobudowano w 1893 roku w Prakwicach, a w 1921 roku przeniesiono do Budwit, gdzie był dworcem kolejowym na trasie Małdyty-Malbork do roku 1999. Jakiś czas, nawet podobno do niedawna, „ktoś w nim mieszkał”. To czym jest teraz, trudno opisać. Nic tego miejsca nie chroni. Wpisanie go do rejestru zabytków nie oznacza niczego poza faktem, że region obfituje w skarby dla odkrywców. Zawieszone w oknach firanki wiszą niby stare pajęczyny. Pod dachem jak pruski hełm murszeje drewno, z którego wykrojono dla ozdoby smocze pyski.
Co powiedział wójt o możliwościach ratowania zabytków pokolejowych? Że - najogólniej mówiąc - serce mu pęka, ale dla jego samorządu taki nabytek i potem remont byłby wydatkiem ponad możliwości. Dobrym rozwiązaniem byłoby ustanowienie mecenatu dla obrotu skarbami wśród tych, których na nie stać.
Ostanie spojrzenie na Budwity. Nigdy dotąd nie widziałam tak podziurawionych rynien ze słońcem, podświetlającym tę biedę.
Elżbieta Mierzyńska (Zainteresowanych proszę o kontakt przez adres: redakcja@olsztyn24.com)