Rozmawiamy z Panem Profesorem o czasach jego młodości, kiedy jako 17-letni ułan zwiadu konnego 1 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej walczył z bronią w ręku z niemieckim okupantem. Jest więc świadkiem czasów, w których działał patron naszej 4 Warmińsko-Mazurskiej Brygady Obrony Terytorialnej, kpt. Gracjan Klaudiusz Frog ps. „Szczerbiec”, dowódca 3 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej.
Kiedy w wieku 17 lat wstąpił Pan Profesor w szeregi żołnierzy Armii Krajowej, była to kontynuacja „romantycznej” linii polskiego etosu niepodległościowego. Od ponad stu lat kolejne pokolenia młodych Polaków chwytały za broń...
Kiedy zaczęła się wojna skończyłem akurat szkołę podstawową. I oto nagle cały świat wokół mnie zawirował. Najpierw wtargnęli do Wilna Sowieci, którzy pokazali nam, jak wygląda „czerwony terror” - kiedy człowiek nie zna dnia ani godziny i właściwie żyje tylko w oczekiwaniu na wywózkę gdzieś na koniec świata, skąd nie wiadomo, czy zdoła kiedykolwiek powrócić. Kiedy więc przyszli w czerwcu 1941 Niemcy, witaliśmy ich jako wyzwolicieli - zanim zobaczyliśmy, do czego są zdolni. Pamiętam jeszcze mojego ojca, jak siedział wtedy nocą przy skonstruowanej przez siebie radiostacji i nadawał konspiracyjne meldunki. W pewnym momencie naszych rodziców aresztowało gestapo a myśmy zdążyli tylko wynieść z domu broń i radiostację, i ukryć je w bezpiecznym miejscu. Nagle zostałem, w wieku 15 lat, głową rodziny, która musiała zatroszczyć się o wszystko, uprawiać ziemię, zadbać o zwierzęta... I tak, będąc jeszcze w wieku chłopięcym, stałem się w pełni dorosłym mężczyzną. A latem 1943 złożyłem przysięgę i stałem się żołnierzem Armii Krajowej.
Nie widzieliście innej drogi przed sobą wtedy...
Byliśmy młodzi i chcieliśmy walczyć. I żaden z nas nie uważał tego za żadne „bohaterstwo”. Pójście „do lasu” to był po prostu nasz obowiązek w tamtych czasach. Trafiłem wtedy, wraz z bratem, do oddziału porucznika „Juranda”.
Byliście oddziałem Wojska Polskiego działającym w podziemiu, czyli niemogącym liczyć w tamtych okolicach na żadne dostawy broni i amunicji.
Broń i amunicję zdobywaliśmy na wrogu. A najtrudniejszy podczas długich, nocnych marszy był ciągły brak snu. Zasypialiśmy wtedy w trakcie marszu, na stojąco.
Jak trafił Pan do zwiadu konnego?
Zostaliśmy żołnierzami tego szwadronu, kiedy jego dowódca, porucznik „Ptasznik”, dowiedział się, że my z bratem Zygmuntem i przyjacielem Jarkiem Maruszewskim wychowaliśmy się na koniach. I tutaj znowu, kiedy tylko mogłem, to zasypiałem w siodle, żeby potem mieć siły do czuwania na warcie. Bo zaśnięcie wartownika naraziłoby nasz oddział na wielkie niebezpieczeństwo. Nacierałem się więc wtedy pokrzywami, żeby nie spać. Zresztą nasz dowódca zapowiedział, że każdemu „śpiochowi” strzeli od razu w łeb podczas nocnej inspekcji.
I zrobiłby to?
Obawiam się, że tak, choć nie miałem okazji przekonać się o tym.
A potem, latem 1944, nadeszły pod Wilno oddziały Armii Czerwonej i wy, mając zapewne w pamięci grozę sowieckiej okupacji sprzed kilku lat, nie mieliście wyjścia i musieliście sprzymierzyć się z niedawnym śmiertelnym wrogiem?
Teraz sowieccy żołnierze stali się naszymi towarzyszami broni, bo my zwyczajnie nie byliśmy w stanie odbić samodzielnie Wilna z rąk niemieckich. Taki plan miało wprawdzie początkowo nasze dowództwo, okazał się on jednak niemożliwy do zrealizowania. Niemieckie oddziały były doskonale wyćwiczone i uzbrojone, i miały stałe dostawy broni i amunicji z niemieckich fabryk wojennych. I stawić im czoła mogły tylko dobrze wyćwiczone oraz uzbrojone sowieckie jednostki frontowe, które chętnie skorzystały przy tym ze wsparcia polskiego wojska. Celowo mówię „wojska”, ponieważ byliśmy regularną armią działającą w podziemiu, a nie partyzantami.
Kiedy jednak przestaliście być potrzebni Sowietom, to po prostu was internowali...
No cóż, otoczeni przez jednostki NKWD po prostu złożyliśmy broń i zostaliśmy zamknięci na terenie starego fortu w Miednikach. Było tam około 6 tysięcy żołnierzy AK, którym nie zapewniono dostaw jedzenia i wody. Na szczęście pozwolono nam chodzić po tę wodę do sąsiedniej wioski i wtedy udało nam się z bratem „urwać” stamtąd.
I wtedy zmienił pan nazwisko na Krzymowski.
Nie było wyjścia. Kiedy zamykali nas w Miednikach poznali moje rodowe nazwisko Sokołowski i teraz na pewno szukali mnie posługując się nim. Potem dotarliśmy do Polski już jako Krzymowscy i rozpoczęliśmy nowy rozdział naszego życia. Ale to już historia na inną opowieść.
Rozmawiał: kpr. Łukasz Czarnecki-Pacyński