(Henryk Rzewuski)
6 października w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej odbyło się spotkanie autorskie w związku z promocją mojej powieści „Upadek króla”. W rozmowie o książce, bez z góry obranego kierunku, doszliśmy do granicy polsko-białoruskiej. Jeden z moich kolegów po piórze przyznał się, że z bezsilności wobec kształtującego się obrazu naszej aktualnej rzeczywistości... ołówek wypadł mu z ręki. Ta piękna metafora świadczy o tym, że ten człowiek nie jest obojętny. Ale tylko wrażliwym literatom może się wydawać, że wystarczy posłuchać Władysława Bartoszewskiego i Mariana Turskiego, być przyzwoitym i nieobojętnym, a świat stanie się przyjazny dla wszystkich jego mieszkańców. Niestety, nie w społeczeństwie, któremu władza wmówiła, że niepotrzebne są nam żadne autorytety, bo to suweren jest autorytetem sam dla siebie. W zasadzie nie powinienem się dziwić takiemu poważnemu zakończeniu zwykłego spotkania autorskiego, skoro napisałem powieść o upadku człowieka, a w niej znalazł się taki fragment: „Oczywiście, że mam wątpliwości, kiedy pisząc o upadku człowieka, posługuję się przypadkiem jednostkowym i akurat tym. Europę zalewa fala uchodźców. To zdanie wydało mi się zbyt gazetowe, a nawet rodem z bulwarówki, penny press, czy tabloidu, napiszę je więc jeszcze raz w bliższej mojej wrażliwości formie: do Europy próbują się dostać mieszkańcy Afryki Północnej, uciekający przed wojną i terrorem w swoich krajach. Czy to nie idealny dowód na upadek człowieka? Zarówno tego, który doprowadził do tej tragedii, tego, który to poparł, ale też i uciekiniera. Ginącego w falach Morza Śródziemnego, morza, z którego wypełzła jeśli nie pierwsza cywilizacja, to na pewno pierwsza demokracja. Korzącego się przed innowiercem, poniżającego się w oczach własnych dzieci, ciągnionych za rączkę w otchłań nieznanego. Lecz przede wszystkim upadku człowieka tzw. zachodniego, z którego dostatek wypłukał empatię, czas długotrwałego pokoju wyczyścił pamięć, ślepa wiara oduczyła samodzielnego myślenia, a społeczna atomizacja rozbudziła lęki przed obcym.”
7 października byłem w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie na dramacie pt. „Leni” w wykonaniu zespołu Słowackiego Teatru Narodowego. Sztuka była częścią festiwalu „Via Carpatia” na którym postanowiono zaprezentować inscenizacje tekstów, których bohaterowie zmagają się z opresyjnym systemem i walczą o swoją podmiotowość. Spektaklom towarzyszą panele dyskusyjne poświęcone językowi propagandy i nienawiści. Hasłem przewodnim tegorocznego festiwalu są słowa Mariana Turskiego „Nie bądź obojętny”. Z przyczyn niezależnych od gospodarzy spektakl nie odbywał się na żywo na scenie, był niedoskonałym zapisem filmowym, ale za to pełnym wspaniałych i przejmujących treści. W skrócie to wywiad w amerykańskim studio telewizyjnym, przeprowadzony przez prezentera Johnny’ego Carsona z Leni Riefenstahl, reżyserką hitlerowskich filmów propagandowych. Rzecz dzieje się wiele lat po wojnie i jest fikcją literacką. Jest jednocześnie okazją do refleksji nad odpowiedzialnością osób niebezpośrednio zaangażowanych w działania wojenne, czy represyjne, lecz nie tylko nie reagujące na zło, które z sobą niosą, ale pomagające w utrzymaniu autorytarnej władzy i pracujące na jej rzecz. Mimo, ze problem dotyczy wszelkich dziedzin życia społecznego, autor skupia się na ludziach kultury, od nich bowiem wypadałoby wymagać większej czujności wobec rodzącego się zła i więcej wrażliwości na los niewinnych ludzi. Propaganda to istotny oręż zdobywania i utrzymywania władzy. Wiemy o tym dobrze, bo doświadczamy tego na co dzień. Ktoś ją świadomie uprawia, ktoś inny tworzy, a jeszcze inny rozpowszechnia. Jeden z panelistów zwrócił uwagę na siłę przekazu filmów Leni i ich jednoczesną kiczowatość. Moim zdaniem, to świadomy zabieg. Dla większości społeczeństw kicz jest bardziej przyswajalny. Nie trzeba się wysilać, by zrozumieć. Kiczowate disco-polo, kiczowate pseudo-patriotyczne widowiska, kiczowate programy, prymitywna propaganda... ludzie to kupią. Tylko jak później, po upadku dyktatur, rozliczyć przedstawicieli kultury? Pod jaki paragraf podciągnąć ich haniebną współpracę z reżimem, jak dowieść ich współsprawstwa zła, które się dokonało? Jakimi argumentami odpowiadać na ich trywialne tłumaczenia, że musieli z czegoś żyć, że nie wiedzieli komu i czemu służyli, że to przecież tylko film, a nie karabin, czy rakieta? Że to tylko twórczość artystyczna, wolna i niezależna, a że wykorzystana do nieludzkich celów, to nie wina ich autorów. Tych pytań jest wiele, choćby takie, czy rzeczywiście tych ludzi rozliczać? Czy w nowej rzeczywistości nie wybaczać błędów przeszłości, nie dążyć do zbiorowego pojednania i wykorzystać ich talenty oraz doświadczenie dla dobra wspólnego? I gdzie jest granica wybaczenia i drugiej lub kolejnej szansy? Ciągle próbujemy określić ustrój, w jakim przyszło nam żyć. Jedni nazywają go demokracją, drudzy pełzającym autorytaryzmem, a jeszcze inni bliżej nieokreśloną hybrydą. Mnie marzy się państwo prawa. A w takim razie sprawiedliwość powinna dosięgnąć konsekwentnie wszystkich winnych, stosownie do skali ich przewin. W przypadku ludzi kultury może wystarczy zastosować ostracyzm środowiskowy, czy nawet bojkot ze strony nas, odbiorców, widzów, klientów? Nie bądźmy jednak obojętni, bo zło ma niezwykły dar odradzania się, mamienia nas swoim powabem i łatwość usprawiedliwiania swoich poczynań. W spektaklu, o którym piszę, w roli drugoplanowej występuje leciwa Niemka. Na pytanie, czy jeszcze raz posłałaby dwóch synów na wojnę, na której zginęli, odpowiedziała bez wahania, że tak. Bo Hitler przywrócił narodowi godność, a zatem jej obowiązkiem było oddać synów narodowi i jego wodzowi. Prawda, jakie to proste. Godność, słowo wytrych do ludzkich serc. Jest tam jeszcze jedna rola drugoplanowa, a mianowicie młody gej zakochany w podstarzałej Leni i broniący ją przed słownymi atakami prezentera. Jakiż paradoks, przedstawiciel osób nieheteroseksualnych, którzy byli obok Żydów i Romów na celowniku Hitlera, staje po stronie jego współpracowniczki. No cóż, takie jest nasze życie, a miłość... to już temat na inne opowiadanie. Sztuka konfrontuje propagandę z ciemną stroną mediów. Oprócz wiadomości i rozrywki, które nam dostarczają, mogą dezinformować, rozprzestrzeniać język nienawiści, promować jednych i niszczyć innych. Już samo pytanie prezentera wystarczy, by kogoś oskarżyć i zniesławić, późniejsze tłumaczenia i wyjaśnienia mogą już nie mieć oczyszczającej mocy. Gdy prym wiedzie oglądalność i zysk, człowiek przestaje się liczyć.
9 października byłem znowu w olsztyńskim teatrze na wspaniałym spektaklu. Tym razem była to sztuka „Łaskawe” w reżyserii Michala Langa, prezentowana przez zespół czeskiego Teatru pod Palmovkou. Jest to inscenizacja głośnej powieści Jonathana Littella pod tym samym tytułem. To fikcyjna opowieść o wykształconym Niemcu, który krok po kroku zostaje wprzęgnięty w zbrodniczą machinę unicestwiania narodu żydowskiego. Obserwujemy, jak nazizm uaktywnia najgorsze instynkty, drzemiące w człowieku, poprzez łamanie wszelkich norm, zakazów i tabu, w ramach których zorganizowane są społeczeństwa. Warto przyjrzeć się bliżej głównemu bohaterowi: syn Niemca i Francuzki, porzucony w młodości przez ojca, gej, związany kazirodczą miłością z siostrą bliźniaczką, z którą ma dwoje dzieci, wychowywane przez jego matkę i wuja, doktor prawa konstytucyjnego, członek SD (odłam SS). Ale czy to ważne? Czy aby zabijać wystarczy pochodzić z dysfunkcyjnej rodziny, mieć odmienną orientację i upodobania seksualne? Nie, bo w Hitlera i jego szaleńcze pomysły uwierzył niemal cały naród niemiecki, w większości najczystszej aryjskiej rasy i pełen cnót obywatelskich. Oczywiście, by dojść do wojny ze wszystkimi jej okropnościami musielibyśmy przeanalizować pasmo zdarzeń, które do niej doprowadziły - traktat wersalski, który Niemcy uznali za pozbawiający ich godności narodowej, wielki kryzys ekonomiczny, cały system wychowawczy dzieci i młodzieży, nasilający się antysemityzm, niedobór uprawnej ziemi i wiele, wiele innych czynników. Ale zło tkwi w nas, wszystko inne to zakłócenia, które potrafią to zło w nas obudzić. A potem to już leci samo. Najpierw ze sobą walczymy, odzywa się sumienie, mamy obiekcje, lecz im więcej potworności oglądamy wokół, stajemy się nie tylko ich świadkami, ale i bardziej lub mniej bezwiednymi uczestnikami. Najpierw eksterminacja Żydów w Babim Jarze, następnie Stalingrad, deportacja Żydów z Węgier, badania nad skutecznością obozów koncentracyjnych, likwidacja obozu w Auschwitz. W międzyczasie zabójstwo znienawidzonej matki i wuja. A potem głupie tłumaczenia, że ja nie zabijałem Żydów, tylko ich dobijałem, a poza tym byłem tylko trybem w tej maszynie, stałem na niższym szczeblu drabiny systemu. Tekst i gra aktorska wbijały w fotel. Na zakończenie odbyła się debata o języku nienawiści. Nie potrzeba aż wulgarnych słów i nieprzyjaznych gestów, by poniżyć i wykluczyć Innego. Język jest groźną bronią. Daje pierwszy sygnał, że nadchodzi Zło. W służbie nieodpowiedzialnej władzy daje przyzwolenie, prowokuje do działania, rozgrzesza, dzieli. Słowa zmieniają swoje właściwe znaczenia.
10 października, poruszony jeszcze obejrzanymi spektaklami i przekonany, że należy się angażować w obronę spraw fundamentalnych, poszedłem na protest przeciwko kiełkującemu w naszym kraju Złu. Bo jeśli pozwolimy, by wyrastało wokół nas, to za jakiś możemy mieć je już w sobie.
Byłbym zapomniał... jeszcze wiersz. Dziś fragment poematu Czesława Miłosza:
Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Jerzy Szczudlik