Spotkanie w Klubie „Baccalarium” poprowadził dr hab. Arkadiusz Dudziak, adiunkt w Zakładzie Komunikacji Społecznej i Języka Mediów Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWM, którego poprosiłem o rozmowę.
Panie profesorze, podczas swojego wystąpienia, otwierającego dzisiejszy wieczór autorski, zauważył Pan, że polityka została w pewien sposób „splugawiona” przez ludzi pozbawionych zasad, którzy do tego jeszcze nadają jej ton.
Tak, ale dzieje się to, mimo wszystko, w warunkach demokratycznych, w warunkach wolnego wyboru. Obywatela nie można już, tak, jak działo się to w PRL-u, „zmusić” do udziału w pseudo-wyborach. Nie można go zaszantażować tym, że jeśli nie pójdzie do lokalu wyborczego, to mu się wstrzyma wypłatę renty, emerytury albo w ogóle pozbawi ich. Znam takie przypadki osobiście. To była motywacja ówczesnych obywateli - strach, że utraci się świadczenia albo będzie miało problemy w pracy. Obecnie obywatel zadaje sobie pytanie: czy ten kandydat w wyborach jest w stanie w jakikolwiek sposób zmienić moją trudną sytuację życiową, zmienić świat, w którym żyjemy. Chociaż, niestety, obecnie więcej, niż połowa obywateli uprawnionych do głosowania nie bierze udziału w wyborach. Kampania wyborcza nie funkcjonuje wcale jako mechanizm wyzwalający motywacje wyborców, nie zachęca ich do tzw. partycypacji politycznej.
Stwierdził Pan też, że to nie przypadek, że w kulturze politycznej III RP zaczął dominować model amerykański, w ramach którego kampania polityczna polega na niszczeniu reputacji rywala politycznego.
Ma to związek z faktem, że w początkach III RP w naszym kraju było bardzo mało osób wykształconych. I dlatego po przekształceniach roku 1989 pozwoliliśmy sobie na zachłyśnięcie się tak zwanym „amerykanizmem”, czyli bezrefleksyjnym przejmowaniem wszystkiego tego, co funkcjonuje w amerykańskiej kulturze popularnej (łącznie z tamtejszym folklorem wyborczym). Skoro zostaliśmy uwolnieni spod dominacji przysłowiowego Wielkiego Brata, to od razu przejęliśmy wzorce drugiego Wielkiego Brata - światowego rywala tamtego pierwszego - tak w dziedzinie rozrywki, edukacji, nauki, jak i w dziedzinie zarządzania. W polskim marketingu wyborczym również dominuje model amerykański: nie liczy się dobra reputacja, tj. wiarygodność, zaufanie społeczne, wiedza, kompetencje, osiągnięcia. Tę dobrą reputację zastępuje kreowany wizerunek, czyli medialna mistyfikacja kompetencji politycznych. Na przykład szkoła amerykańska naucza: im więcej powiesz, tym więcej sprzedasz. Szkoła europejska stawia natomiast bardziej na jakość oferowanego produktu. Szkoła amerykańska zaleca: „strasz swojego klienta, bo lęk motywuje do zakupu”. Szkoła europejska mówi z kolei: „nie strasz, bo to spowoduje reakcję wypierania negatywnego bodźca, a ponadto utożsami ciebie - jako markę rynkową - z tym, co przykre, co się odbiorcom źle kojarzy”. Dlaczego w naszym kraju nie przejęliśmy np. austriackiego wzorca marketingu poprzez motywowanie korzyścią z podjętej decyzji rynkowej: „nie strasz, tylko pokazuj korzyści”? Niestety, przyjęliśmy ten model, określany mianem: „amerykanizmu”, nad czym wypada tylko ubolewać.
„Polityka powinna być „dbaniem o wspólne dobro” a, niestety, mało kto chyba tak ją teraz postrzega.
Mamy zatem odpowiedź na pytanie, dlaczego tak mało obywateli bierze udział w wyborach. Dlaczego tak wielu Polaków polityką się nie interesuje, odczuwając wręcz odrazę do przedstawicieli świata polityki. Uprawianie polityki nie powinno przecież polegać na niszczeniu reputacji rywala. W profesjonalnej polityce nie ma czasu na „czarny PR”; na znieważanie tych, którzy ośmielają się mieć inne poglądy. Polityka powinna być środowiskiem, w którym się rozmawia i podejmuje oczekiwane społecznie decyzje wypracowuje w drodze dialogu, mediacji, negocjacji najlepsze rozwiązania, które będą miały dalekosiężne pozytywne skutki za pięć, dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia lat - także dla kolejnych pokoleń.
Polityka, to jest odpowiedź na pytanie o odpowiedzialność społeczną, co zmienić na lepsze oraz w jaki sposób. Przede wszystkim poprzez stanowienie, a zwłaszcza - przestrzeganie prawa. Żeby, jeśli już nie nam, to przynajmniej naszym dzieciom czy wnukom funkcjonowało się lepiej. Żebyśmy rozwijali się cywilizacyjnie.
Czego wszak potrzebuje obywatel? Żeby żyć w bezpiecznym kraju, żeby młodzież była wykształcona, żeby drogi były przejezdne, żeby były dostępne mieszkania dla młodych - po to jest nam potrzebna polityka. Ale podczas kampanii wyborczej raczej trudno o tego rodzaju wypowiedzi. Zamiast tego słyszymy raczej o świetnej drużynie, która pokona tą drugą drużynę - w domyśle oczywiście mniej świetną. Duch sportowy unosi się nad tym, ale jakoś nie słychać o potrzebach kraju czy jego mieszkańców.
Tę właśnie ideę propaguję: że przecież nie dlatego, szanowny kandydacie, usiłujesz zostać członkiem Rady Gminy, żeby cieszyć się snobistycznie tym „politycznym sukcesem”. Zabiegasz o mandat wyborczy, o poparcie społeczne, żebyś w swoim miejscu życia, pracy zmienił coś na lepsze. Na przykład przeciwstawił się nielegalnym wysypiskom śmieci. Albo spowodował poprawienie infrastruktury drogowej tak, aby karetka pogotowia dojechała bez przeszkód w dane miejsce. Ubieganie się o mandat radnego tylko po to, żeby brać dietę radnego czy „obracać się” w „politycznym środowisku” - jest godne politowania.
Miałem zaszczyt współpracować z wybitnymi politologami w naszym kraju, którzy zawsze bronili tezy, że do polityki powinni być wybierani ludzie najbardziej szlachetni i kompetentni, otwarci na problemy innych ludzi.
Zresztą w ujęciu czysto historycznym - najwybitniejsi myśliciele starożytności uważali demokrację za patologię życia społecznego i politycznego. Ona wcale nie była dla nich ideałem, najlepszym modelem. W zamian proponowali, żeby do bycia politykiem uczyć i kształtować przyszłych rządzących już od dziecka, aby taki człowiek znał się potem na prawie, na finansach, na zarządzaniu społeczeństwem, państwem, miastem. Ale przede wszystkim należy typować do tego zawodu takie dzieci, które rokują pod względem etycznym, charakterologicznym. To mają być dobrzy ludzie, którzy już w dzieciństwie dają nadzieję, że wyrosną z nich szlachetni obywatele.
Panie profesorze, wciąż pokutuje w wielu środowiskach pogląd, że komunikacja negatywna jest silniejsza od pozytywnej. A to przecież, w świetle badań, nieprawda.
Niestety, potrzeba stosowania retoryki groźby, retorycznej tonacji straszenia, przedstawiania ludziom jakichś rzekomych wizji zagłady, końca świata - ma wynikać z odkryć psychologów behawioralnych. To kompletna bzdura. Jest bardzo wiele poważnych opracowań, które dowodzą tez wręcz przeciwnych.
Natomiast dlaczego współczesny świat tak sobie upodobał ten model zarządzania, tego rodzaju marketing komercyjny czy polityczny? I hołdują temu przedstawiciele nauk o zarządzaniu? Każdego roku mury uczelni ekonomicznych opuszcza armia absolwentów, którzy bezrefleksyjnie, bez antropologicznej wiedzy o naturze człowieka, bez wiedzy psychologicznej, wychodzą z wykształceniem specjalisty w zakresie zarządzania organizacją czy personelem i będą stosowali bezrefleksyjnie te mechanizmy manipulacyjne, wpojone im na studiach. Tego rodzaju pseudonaukowe opracowania o zarządzaniu, marketingu - jako potrzebie manipulacji społecznej -sprzedają się znakomicie. Dlaczego one są tak hołubione przez profesorów różnych uczelni? Dlatego, że współczesnemu światu, współczesnej kulturze zachodniej o wiele bardziej odpowiada manipulacja, niż perswazja. Perswazja wymaga bowiem wysiłku intelektualnego, kompetentnej komunikacji społecznej, wymaga przyzwoitości, prawdy, dobra wymaga etyki - to jest etyczne przekonywanie człowieka do rzeczy dobrych.
Natomiast współczesny świat to jest pęd za szybkim zyskiem. W tym pędzie nie liczy się człowiek i jego dobro - liczy się wyłącznie szybki i duży zysk. Dlatego tak bardzo odpowiada to współczesnemu światu.
Zakończył Pan swoje wystąpienie jak najbardziej pozytywnym impulsem motywacyjnym w kierunku autorów tego opracowania, gratulując im, że pracują dla nauki, a nie dla punktów. To wskazuje osobie spoza nauki, takiej, jak na przykład ja, że chyba „źle się dzieje w państwie duńskim”, skoro pracownicy nauki mogą mieć takie „punktowe” motywacje do pracy? Czy jest jakiś błąd w systemie nauki, który w ten sposób przeszkadza w prowadzeniu swobodnych dociekań naukowych?
Zasady rzetelnego opracowania naukowego w tradycji europejskiej, w tradycji polskiej obligują autora do tego, żeby zanim ośmieli się cokolwiek powiedzieć nowego w danym temacie, to przede wszystkim powinien uprzednio zadać sobie trud poznania stanu badań, dokonanych w tej dziedzinie przez innych autorów. Już to wymaga zasobu czasowego. I potem być może będę w stanie kontynuować te już rozpoczęte wątki badawcze albo zaproponować jakieś własne, nowe, odkrywcze, oryginalne, innowacyjne. Rzetelny proces naukowy wymaga czasu.
Natomiast publikowanie na zasadzie, że ja napiszę tekst, a życzliwy, przychylny mi kolega pozytywnie to zrecenzuje, bo jemu się to opłaca do dorobku i mnie się to opłaca do dorobku, bo obaj dostaniemy za to punkty - a te punkty przekładają się następnie na wysokość naszych poborów, powoduje, że zdarza się nam, samodzielnym pracownikom naukowym, recenzować teksty, które nie pretendują nawet do miana popularnonaukowych.
Żeby żyć - trzeba jeść. A żeby jeść - trzeba zarabiać. A żeby zarabiać - trzeba wykonywać takie pozorne prace, o jakich Pan Profesor teraz mówi - tworzy się więc jakieś błędne koło, wręcz „obłędne” koło.
Odpowiem anegdotą. W czasie, kiedy ja byłem studentem, samodzielny pracownik naukowy przychodził wygłosić jeden półtoragodzinny wykład w tygodniu. A potem jeszcze przez trzy godziny w tygodniu odbywał konsultacje ze studentami. Pozostały czas zajmowała mu praca naukowa. Inne było tzw. pensum dydaktyczne. Wykładało się jeden przedmiot akademicki, nie kilkanaście. Te prace naukowe, podręczniki, które napisało pokolenie moich profesorów, służą do tej pory jako bardzo cenny materiał dydaktyczny. Te bardzo wartościowe teksty sprawiły, że nauka rozwinęła się. Ale oni nie pisali dla wyścigu, dla punktów. Oni siedzieli w bibliotekach, archiwach, wyjeżdżali w teren i przebywali tam tak długo, aż zdobędą materiał badawczy. Mieli czas na badania i dbałość o właściwy poziom, a także naukowy styl, poprawny język publikacji.
W książce, o której dzisiaj rozmawiamy, jej autorzy: dr Szalkiewicz i prof. Sokołowski, powołują się na „Retorykę” Arystotelesa, która dała podwaliny pod współczesną teorię manipulacji. Pamiętajmy, że Arystoteles miał odwagę przeciwstawić się sofizmowi - zjawisku wówczas dominującemu w relacjach międzyludzkich. Sofiści używali manipulacji, bo liczył się szybki zysk. Podobnie, jak w czasach nam współczesnych.
Potem Artur Schopenhauer zebrał, uporządkował, skatalogował, dokonał typologii różnorodnych zabiegów manipulacyjnych, stosowanych od antyku przez kolejne wieki. Niestety, cywilizacja Zachodu, Europa, zachłysnęła się Schopenhauerem w tym jego najmniej wartościowym wydaniu, bo to jest zaledwie wyjątek jego dorobku, myśli filozoficznej Artura Schopenhauera. Ale przez przeciętnego, współczesnego, nawet wykształconego człowieka jest on powszechnie kojarzony z dialektyką erystyczną - czyli zespołem obrzydliwych, nikczemnych, podłych zabiegów, w których nie chodzi o to, by ustalić prawdę, dojść do kompromisu, do porozumienia. Erystykę stosuje się po to, żeby kreować się na osobę, która ma rację - szczególnie wtedy, kiedy tej racji nie ma. Wynikało to z błędnej antropologii, z błędnego założenia Schopenhauera na temat istoty człowieka. Twierdzi on w „Erystyce”, że człowiek jest nierozumny, nieracjonalny, istotowo zły. Mówiąc kolokwialnie, w „schopenhaueryzmie” człowiek jest głupcem, istotą niemyślącą. A politycy lubią myśleć o nas w ten sposób.
Kiedy oglądamy świat wokół nas, też dostrzegamy wcale nie tak mało osób, które bezrefleksyjnie przyjmują to, co im niesie życie.
Mimo wszystko konsekwentnie broniłbym tezy, że homo sapiens sapiens to istota, która kieruje się również rozumem, a nie tylko emocjami, afektami. Aczkolwiek muszę niestety zgodzić się z panem redaktorem, że często czynię też takie obserwacje, o jakich pan wspomniał. I niestety, niekiedy trudno obronić tę tezę, że człowiek to istota, która kieruje się nade wszystko mądrością.