- Pani życie i twórczość upłynęły w kręgu paryskiej „Kultury” - chciałbym tu jednak nawiązać nie tylko do tego, niezwykle ważnego dla polskiej kultury narodowej, miesięcznika wydawanego przez Jerzego Giedroycia, ale także do wspaniałej tradycji kulturalnej tego miasta. Do niedawna nazywanego stolicą światowej kultury. Do niedawna, ponieważ teraz jest nią już chyba Nowy Jork, nieprawdaż?
- Pojęcie takiej jednej stolicy kultury straciło już chyba rację bytu. Trochę się jakby rozmyło. Do miana „kulturalnej stolicy świata” pretenduje sporo miast. Pamięta pan, że mamy na naszym kontynencie Europejską Stolicę Kultury, każdego roku inną. Myślę, że przeminął już czas takiego „monozachwytu” nad jednym miejscem. Poza tym, ja myślę, że legendę Paryża w dużym stopniu stworzyli malarze. I uwiecznili ją w swoich obrazach. W tej chwili już nie ma takiego malarstwa krajobrazowego, jak kiedyś na przykład Utrillo malował zaułki Paryża. Poza tym myślę, że literatura francuska, jako wiodąca literatura światowa, trochę „przywiędła”. Jakkolwiek ostatnim noblistą jest Francuz, więc niby tak źle nie jest. Ale wydaje mi się, że już sama ta koncepcja właśnie tej jednej, jedynej stolicy kultury światowej przestała już być aktualna.
Nowy Jork w dużej mierze tak, chociaż jest on dość specyficzny, dość drapieżny, czasem brutalny - jest po prostu ostry. Nowy Jork jest wspaniałym miastem dla ludzi młodych, pełnych energii, która znajduje tam fantastyczne ujście. No i mogą mieć swoje pięć minut.
Natomiast Paryż jest dużo wygodniejszy do życia. Ja myślę, że Paryż jest właśnie takim miejscem, gdzie można się wspaniale przechadzać, oglądać życie zza stolika kawiarnianego. Nowy Jork my znamy głównie z podróży Subwayem (nowojorskie metro - przyp. ŁCP), bo to są ogromne przestrzenie. Natomiast po Paryżu można ciągle chodzić. To jest zasadnicza różnica. Zresztą sama budowa - taka koncentryczna - Paryża, dużo ułatwia. Dzięki temu zwiedzanie paryskich zabytków piechotą to sama przyjemność. A po Nowym Jorku nie można chodzić. Można po nim biegać, jak się biega w Parku Centralnym albo po ulicach. Albo się tkwi w korkach ulicznych, jeżeli się jeździ samochodem, albo się „zasuwa” Subwayem. I w związku z tym miasto jest nam, tak naprawdę, nieznane.
- Dziś wieczorem dużo opowiadała Pani o swoich czasach paryskich. To miasto żyje w cieniu wielkiej tradycji Georges Sand, Baudelaira, Oskara Wilde’a, Delacroix. To świat, w którym nawet sprzedawczynie serów wyrażają się językiem filozofii - o czym Pani dzisiaj wspomniała.
- Ja jestem człowiekiem, który musi mieć jakiś bogaty grunt historyczny. Dla mnie te „słoje Historii”, które tam są w Paryżu, niesłychanie działają na wyobraźnię. To mnie ogromnie pociąga. I dopiero wtedy to życie aktualne, życie współczesne, nabiera jakiegoś głębszego sensu. To jest taka „podszewka” tej naszej codzienności.
- A w tym świecie ikony polskiej kultury narodowej: Zygmunt Hertz, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Aleksander Wat. Pracując w paryskiej „Kulturze”, Radiu BBC, Wolnej Europie spędzała Pani życie w świecie wielkiej emigracyjnej kultury polskiej. A potem wróciła do kraju, kiedy rozpoczął się nasz wielki powrót do zachodniego kręgu kulturowego i cywilizacyjnego.
- Oczywiście, nie wróciłabym, gdyby w Polsce nadal trwało to, co trwało. Natomiast moje powody były również natury osobistej. Po pierwsze mój mąż zmarł nagle, a po drugie miałam tracącą wzrok matkę. I byłam jej jedynym dzieckiem, a ona mieszkała samotnie. W związku z tym moje wybory były dość ograniczone. Bo, być może, bym nie wróciła, albo bym po prostu jakoś nie definiowała się. Mieszkała i tu i tam. Na szczęście teraz można to już robić.
- Polskie życie na powojennej emigracji - to nie były łatwe czasy. Jak Pani opowiadała, także Miłoszowie klepali biedę. Trochę jak w słynnym wierszu Kazimierza Przerwy-Tetmajera: „życie nasze nic nie warte, evviva l’arte”.
- No, coś takiego. Jeszcze biorąc pod uwagę, że Miłosz miał na utrzymaniu żonę i dwójkę małych dzieci i stać go było na jedno vin ordinaire (czyli popularne, tanie wino - przyp. ŁCP), jeżeli jechał do Paryża. Bo mieszkał w końcu na prowincji. Palił wtedy bardzo intensywnie najtańsze, najczarniejsze Gitanes, takie polskie Extra Mocne, i tak właściwie to na nic go nie było stać. To samo opowiadali Jerzy Giedroyć i Zofia Hertzowa. Ja już Zygmunta Hertza nie poznałam osobiście. Tak samo, jak przyjaźniłam się z Olą Watową, ale Aleksander Wat już wtedy nie żył od szeregu lat. Oni wszyscy klepali straszną biedę. W jak szalenie skromnych warunkach funkcjonowała „Kultura”. Zresztą do końca życia Giedroyć nigdy nie zabiegał o pieniądze. On miał swoją wizję, swoją misję, ale to nigdy nie polegało na tym, żeby polepszyć swój byt.
- Bycie sekretarką i asystentką Czesława Miłosza, to był wielki zwrot w Pani życiu, nieprawdaż?
- Oj, prawdaż, prawdaż (śmiech). Ale to ogromnie wiele mnie nauczyło. I potem do końca utrzymywałam przyjazne więzy z Miłoszem. Odwiedzałam go w Krakowie, także w najróżniejszych sprawach zawodowych. Nagrywałam jego wiersze, robiłam wywiady z nim dla „Znaku”, a przy okazji po prostu go odwiedzałam. Rozmawialiśmy o książkach, bywaliśmy w jakichś knajpach krakowskich okazjonalnie. On do mnie zadzwonił ostatni raz może na półtora miesiąca przed śmiercią i właściwie zdawał sobie sprawę, że to jest pewnego rodzaju pożegnanie.
- Jak Pani powiedziała podczas dzisiejszego, przemiłego wieczoru, Nagrodę Nobla powinno się przyznawać tylko na rok.
- To racja (śmiech). Bo wielu laureatom, i to niekoniecznie w dziedzinie literatury, strasznie potem „odbija”.
- Ego szaleje.
- Tak, ego dostaje takiego „kopa”, że hej. Więc dla ich zdrowia psychicznego należałoby wręczać tę nagrodę, jako swego rodzaju „sztandar przechodni”.
Rozmawiał:
Łukasz Czarnecki-Pacyński