Łukasz Ślusarczyk | 2013-06-28 23:37
Zakończył się konkurs literacki „Olsztyn - moje miasto”
W auli I Liceum Ogólnokształcącego im. Adam Mickiewicza w Olsztynie odbyła się gala finałowa konkursu literackiego Olsztyn - moje miasto (ludzie, zmiany, wydarzenia), adresowanego do młodzieży olsztyńskich szkół średnich. Organizatorami konkursu były trzy instytucje: I Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza, Miejska Biblioteka Publiczna oraz Urząd Miasta Olsztyna.
Inicjatorzy przedsięwzięcia starali się w ten sposób uświetnić 660. rocznicę nadania praw miejskich Olsztynowi, a jednocześnie rozbudzić w młodych ludziach zainteresowanie przeszłością lub teraźniejszością miasta poprzez pryzmat własnych doświadczeń. Celem organizatorów konkursu była również chęć umożliwienia uczniom szkół średnich rozwijania swoich pasji literackich.
Jury konkursu obradujące pod przewodnictwem Ewy Zdrojkowskiej, dziennikarki Radia Olsztyn, postanowiło przyznać nagrodę główną Zuzannie Pilimon, uczennicy I Liceum Ogólnokształcącego. Zwycięski esej, został opatrzony godłem Mrówka Zet i z tej właśnie perspektywy, małej mróweczki, jednej z tysiąca przemierzającej miasto, opisuje świat własnych emocji, jakie towarzyszą jej każdego dnia.
Dla autorki Olsztyn jest przygodą, zmianą w życiu, przyczynkiem do podjęcia trudu wędrowania, ale przede wszystkim jest pytaniem o własną tożsamość, pytaniem na które nie otrzymujemy jednoznacznej odpowiedzi.
Esej jest trudną formą literacką, wymagającą erudycji i swobody języka, dlatego też organizatorzy wyrazili podziękowania w formie dyplomów wszystkim uczestnikom konkursu. Nagrodę główną: tablet, ufundowaną przez Prezydenta Olsztyna Piotra Grzymowicza, w jego imieniu wręczyła pani Prezydent Małgorzata Bogdanowicz-Bartnikowska.
Galę finałową przygotowali nauczyciele i uczniowie I Liceum Ogólnokształcącego im. Adam Mickiewicza w Olsztynie.
Łukasz Ślusarczyk
******
ESEJ ZUZANNY PILIMON
Przez Olsztyn każdego dnia, poza stu siedemdziesięcioma pięcioma tysiącami zameldowanych mieszkańców, przewija się kilka (lub nawet kilkanaście) tysięcy ludzkich mróweczek. Przemierzają codziennie nawet ponad sto kilometrów, by dostać się do serca województwa, a mimo to wciąż jakby stoją w miejscu. Mróweczki przyjeżdżają i cały dzień spędzają w pozornie uporządkowanym biurze, przyczyniając się w istocie do tworzenia większego jeszcze chaosu. W drodze do pracy te małe istotki mijają inne, podobne sobie stworzonka. Inne mrówki czasem patrzą z zaciekawieniem lub mierzą wzrokiem i oceniają wartość w hierarchii, wykonują przyjazne lub wrogie gesty, jednak najczęściej bezrefleksyjnie mijają resztę roju - wszystkie te drobne interakcje zachodzą nierzadko między nieznanymi sobie osobnikami, często pochodzącymi z różnych miast-mrowisk.
Skąd to wiem?
Sama jestem mróweczką.
Każdego dnia wraz z innymi mrówkami wysiadam z tego samego porannego pociągu na Dworcu Głównym. Czasem myślę sobie, że obserwacja z oddali skupiska wysypujących się przez małe drzwi istotek byłaby zapewne niesamowicie ciekawym widowiskiem. Tym bardziej pociągający i nieco dziwaczny zarazem musi być widok, gdy odległe postaci ludzkie (z daleka naprawdę nie do odróżnienia od mrówek!) poruszają się wszystkie w jednym kierunku, pchane nawet nie siłą woli, czy ukrytego instynktu, a zwykłej rutyny.
To jest właśnie to, co czuje się każdego ranka podczas wysiadania z pociągu z wypchanym książkami plecakiem - powiew rutyny. Wydaje się, że już nic nie jest w stanie cię zaskoczyć. Na pamięć znasz zakamarki dworcowych tuneli między peronami, dobrze wiadomo, którą drogą musisz udać się, by nie spóźnić się na lekcje, doskonale wiesz, które z mijanych często mrówek masz szanse spotkać przy wyjściu z dworca. Często ludzie zadają mi pytanie, czy to nie jest nużące i jaki w tym widzę sens.
Przez jakiś czas myślałam, że dobrze wiem. Że w tym wszystkim chodzi po prostu o to, że chcę mieć dobre wykształcenie, że wieczny rozwój jest nadrzędnym celem. Teraz, kiedy o tym myślę, dociera do mnie, że to chyba nie jedyny powód. Lepszym stwierdzeniem, byłoby, że robię to, bo, jak każdy zresztą, potrzebuję zmian. To nie potrzeba rozwoju jest głównym motorem, napędzającym całe to szaleństwo, tylko potrzeba zmian ukryta często gdzieś na dnie umysłu każdego z nas i często ujawniająca się w nieoczekiwanym momencie. Może zabrzmi to nieco zbyt pompatycznie i zbyt górnolotnie, ale każdy z nas ma, a przynajmniej chciałby mieć, coś z Odysa. Każdy z nas chciałby odbywać wielką wędrówkę życia w jakiś ciekawszy, oryginalniejszy i śmielszy sposób niż inni.
Sens historii Odyseusza świetnie ujął w swoim krótkim wierszu Leopold Staff. Mityczny bohater staje się wzorem takiej wędrówki, a na jego przykładzie podmiot liryczny uosabiający mądrość, daje nam pewne wskazówki, przybliżając nam historię Odysa, ale poniekąd też i naszą własną.
„O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi
Gdzie indziej niż się chciało.”
Niesamowicie prawdziwe. Kilka lat temu przecież do głowy by mi nie przyszło, że będę codziennie wsiadała do tego samego pociągu, by dojechać przed ósmą do Olsztyna, a nieocenionym kompanem codziennych wojaży stanie się człowiek, którego po pierwszym spotkaniu, jeszcze w poprzedniej szkole, uznałam za niezwykle irytującego. Wszyscy tworzymy sobie plany na przyszłość, oczekujemy powodzenia w dziedzinach, które wybraliśmy jako jedyne słuszne drogi rozwoju, a przecież wystarczy byle sztorm... Byle sztorm, by zboczyć z kursu i zamiast na Itace znaleźć się między Scyllą i Charybdą i odkryć w sobie nowe zdolności wychodzenia z niemożliwych do przejścia tarapatów.
Rozwój i wędrówka. Może tak naprawdę to jedno i to samo?
Nie poruszam się zbyt szybko, powolny ze mnie Odys (choć dotoczenie się do wyjścia zajmuje mi mniej niż dwadzieścia cztery lata). Po prostu nie znoszę i nie uznaję żadnej formy pośpiechu. Z tego powodu opuszczam dworzec przez furtkę na pierwszym peronie jako jedna z ostatnich.
Przechodzę przez tę samą furtkę (będącą właściwie przerwą w ciągłości płotu, a nie fizyczną bramką) prawie od dwóch lat. W tym czasie wiele razy usłyszałam pytanie o celowość całego tego szaleństwa, zarówno u siebie, jak i tu w Olsztynie.
A może Olsztyn, to „u mnie”?
Kiedy podejmuje się decyzję o tym, że dotychczasowy dom staje się jedynie noclegownią i przechowalnią wszystkich gratów, to trzeba liczyć się z tym, ze co nieco w życiu się zmieni. Całkowicie zmienia się towarzystwo, rewiduje się własne poglądy, żyje w oddaleniu od miejscowych afer w „noclegowni”, ale tak naprawdę nigdy nie jest się częścią nowego roju.
Jestem intruzem, nawet, jeżeli nieatakowanym, to jednak intruzem. Nie chodzi o to, że Olsztyn jest środowiskiem hermetycznym, do którego nikt nie ma dostępu, ale jednak czuję, że nie jestem stąd. Wszystkich ludzi, którzy żyją tu od urodzenia, łączy przecież tak wiele. Wychowali się tu, przeżywali kolejne wzloty i upadki, od lat bawią się tu i smucą, to tu wrastali w społeczeństwo. Co mnie z nimi łączy? To, że podobnie jak oni spędzam osiem godzin dziennie w tej samej szkole?
Jestem obcym. Już starożytni Grecy ukuli termin xenoi - „gościa” żyjącego w danym polis, ale nie pochodzącego z niego. W polis, do którego taki xenoi przybywał, nie miał prawa decydowania o losach miasta-państwa. Nie nabywał tych praw nawet po wielu latach i wrośnięciu w życie społeczności. Po prostu zawsze był gościem.
Co więc znaczą moje marne dwa lata codziennych kontaktów z Olsztynem i częściowe wciągnięcie mnie w jego sprawy? Może pisząc to wszystko, zbytnio sobie folguję, a w dodatku zbaczam z tematu - jak na razie wychodzi przecież na to, że Olsztyn to nie jest moje miasto!
Z drugiej strony, nie mogę też już czuć się integralną częścią mojego miasta rodzinnego. Wiele się tam zmienia, a ja zawsze dowiaduję się o nowinkach ostatnia. Wieki nie widziałam tylu ważnych dla mnie osób! Wychowałam się tam, mieszkam tam, a jakby w ogóle mnie tam nie było.
„Tam” - a może jednak „tu”?
W podobnej sytuacji jest się jakby zawieszonym między dwoma światami. Jest się w dwóch miejscach na raz, czyli tak naprawdę jest się nigdzie. Idea „małej ojczyzny” staje się dość rozmyta. Z jednej strony jest ten klasyczny jej wariant, miejsce, gdzie dorastaliśmy i z którym łączy nas najsilniejsza więź emocjonalna, z drugiej strony jest miejsce, które jest naszym „tu i teraz” i którego sprawy nie są nam całkowicie obojętne.
Gdy zaczynam zastanawiać się, dlaczego to taka trudna i dziwna sytuacja, z pomocą przychodzi mi nauka i odkryte prawidła rządzące życiem w społeczeństwie.
Każdy z nas ma potrzebę identyfikacji. Można oczywiście wyróżnić wiele „stopni” przywiązania do danej sprawy, ale ktokolwiek twierdzi, że do niczego i nikogo się nie przywiązuje - po prostu kłamie. Każdy ma swojego „konika”, swoje oczko w głowie. Dla jednego będzie to rodzina, dla innego hobby, dla kogoś może to być miasto, a w Olsztynie znalazła by się grupa osób, które wolałyby wbić się w niebiesko-biały szalik i kibicować Stomilowi na meczu. Generalnie zasada jest jedna - jeżeli z czymś się naprawdę identyfikujemy, to chcielibyśmy w tym uczestniczyć, mieć wpływ na to, czego sprawom czujemy się oddani.
Stąd chyba biorą się moje rozterki - z identyfikacji z dwiema „rzeczami” w tej samej kategorii, które pozornie się wykluczają. Na co dzień żyję w Olsztynie, biorę udział w jego życiu kulturalnym, zaczynam się z nim nawet na swój sposób zżywać, ale jednocześnie sprawy mojego rodzinnego miasta pozostają dla mnie czymś ważnym. Chciałabym mieć jednocześnie wgląd w to, co dzieje się „tu” i „tam”, a przecież to niesamowicie trudne orientować się w sprawach dwóch miast i jeszcze zabierać w nich głos.
Może rzeczywiście pozwalam sobie na zbyt wiele, może i tak jestem tu tylko gościem.
Twarze, które mijam w drodze do szkoły są dla mnie w większości obce - a przynajmniej były na samym początku mojej przygody z Olsztynem. Poza szkołą nie zawarłam wielu znajomości, ale mogę powiedzieć, że rozpoznaję kilka mróweczek, choć tak naprawdę nie wyróżniają się zbytnio na tle całego roju.
Są dziewczyny z liceum plastycznego, które zawsze noszą wielkie teki z pracami i szeleszczą długimi, aż po kostki, spódnicami. Jest grupa ludzi codziennie spieszących się razem w tym samym kierunku. Jest pani, która od samego rana rozmawia przez telefon. Są państwo, którzy każdego dnia rozstawiają przed swoim sklepem stragan z owocami.
Wreszcie, jest pan, którego nie znam, a któremu co rano mówię „dzień dobry”.
Z tym panem, to w ogóle jest dość ciekawa historia. Zaczęło się pewnego dnia, gdy „uświadomiłam sobie”, że ten pan jest nauczycielem z mojej szkoły, który co prawda mnie nie uczy, ale jednak przez szacunek do profesorów... Przez kilka dni witałam go na Mickiewicza krótkim „dzień dobry”. Pan ten wydawał się nieco zdezorientowany, ale pomyślałam sobie, że to przecież normalne - kojarzy mnie pewnie tylko z korytarza szkoły. Po tych kilku dniach miałam okazję przyjrzeć się owemu nauczycielowi, za którego wzięłam Bogu ducha winnego pana zmierzającego co rano w kierunku ulicy Kopernika. Ku mojemu zaskoczeniu dostrzegłam, że pan, którego codziennie mijałam na Mickiewicza, choć dosyć podobny do nauczyciela, z całkowitą pewnością jest zupełnie inną osobą. Nie jest to pierwsza taka moja sytuacja, a jednak z pewnym zażenowaniem przyjęłam odkrycie, iż codziennie mówiłam „dzień dobry” człowiekowi, którego zupełnie nie znam.
Następnego dnia także mijałam tego pana. Zanim znów powiedziałam „dzień dobry” (ot, tak z grzeczności), to ów pan, odezwał się do mnie po raz pierwszy pełnym głosem - zawsze odpowiadał półgębkiem (stało się jasne czemu, po dokonaniu przerażającego odkrycia w szkole) - i pierwszy mnie przywitał.
I tak zostało. Oboje mówimy sobie „dzień dobry” na Mickiewicza. Ciekawa jestem jednak, czy pan ten ma świadomość, że został wzięty za kogoś zupełnie innego, czy po prostu przeze mnie wmówił sobie, że gdzieś już mnie widział, poza naszymi codziennymi spotkaniami na Mickiewicza...
Ale tak to już jest w większym mieście - człowiek mija tylu ludzi, często tych samych, że wydaje mu się, że wszystkich już zna, a mimo to zdaje sobie sprawę, że anonimowość jest tu znacznie większa. Chociaż sami olsztyniacy twierdzą, że ich miasto to „dziura”. Ja jednak odczuwam pewne różnice w zachowaniach ludzi, w ich sposobie bycia - jest inaczej niż w mniejszym mieście, gdzie wszyscy naprawdę się znają, a plotka potrafi siać zniszczenia znacznie większe, niż tu.
Przechodzę ostatnie kilkanaście metrów, wchodzę po schodkach, łapię za klamkę ogromnych drzwi. Przechodzę przez nie i czuję się prawie jak w domu. Swoją drogą, kiedyś (zanim zdałam sobie sprawę, jakie rachunki za ogrzewanie musiałabym płacić) moim marzeniem było mieszkanie w zabytkowej rezydencji. Skoro czuję się prawie jak w domu neogotyckim budynku z czerwonej cegły, to czy nie można stwierdzić, że poniekąd moje marzenie się spełniło?
„Dom twój tam, gdzie serce twoje”. Nie tam, gdzie spędzasz więcej czasu, nie tam, gdzie pracujesz, ale tam, gdzie twoje serce.
Czy moje serce jest w Olsztynie?
Na pewno nie całe - w końcu jestem tylko gościem, intruzem. Obserwatorem, który wszystkiemu przygląda się nieco z boku. Mrówką, która pochodzi z innego mrowiska i podgląda obyczaje swoich kuzynek, by później wcisnąć je w jakieś ramy i spisać na kartce. Odysem, który ostatecznie nie wie, gdzie wyrzucą go sztormy zesłane przez Posejdona, a wysepkę, na której się znalazł, traktuje jako chwilową przystań.
Czy więc Olsztyn jest moim miastem?
UWAGA: W związku z wprowadzeniem do polskiego porządku prawnego z dniem 25 maja 2018 r. Rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) z dnia 27 kwietnia 2016 r. nr 2018/679 (RODO) informujemy, że wyłączyliśmy możliwość komentowania artykułów w serwisie Olsztyn24. Wszystkie dotychczasowe komentarze wraz z danymi osobowymi komentujących zostały usunięte.
Osoby chcące wypowiedzieć się na prezentowane na naszych łamach tematy zapraszamy do komentowania na naszym profilu facebookowym oraz kanale YouTube.